sobota, 23 marca 2013

Gdyby jedna minuta trwała dwie

   Trzeba być mną, żeby o godzinie mniej więcej 12:40 wparować do szkoły przepraszając nauczycielkę za spóźnienie, obdarowując dyrektorkę szerokim uśmiechem i przy akompaniamencie sapania zasiąść w ławce, gdzie powinnam być od godziny 9:00.
Zaczyna się tak, jak zacząć się powinno... wstaję odpowiednio wcześnie, jem śniadanie, piję kawę, biorę prysznic itd. i zawsze tuż przed planowanym wyjściem wskazówki zegara gwałtownie przyspieszają, wszystko mi ginie, chce mi się do toalety, muszę jednak bluzkę zmienić, po coś wrócić, czegoś zapomniałam, jeszcze włosy się wzburzą, jeszcze tusz się rozmaże, obleję się czymś, cofnę, bo jednak za zimno i trzeba jeszcze sweter, klucze przed chwilą miałam w ręku, nie wiem gdzie położyłam telefon, rękawiczka jest jedna, kable od słuchawek się splątały, dopiero byłam siku i muszę znów, a wczoraj posprzątany pokój zaczyna przypominać pobojowisko. Wtedy właśnie stwierdzam, że skoro znów mam usłyszeć:
- Pani M., coraz dłużej pani śpi.
- Buhahahahaha...
to wolę już zostać w domu.
Tego dnia nic mi się nie chce i najchętniej położyłabym się z powrotem w ciepłym łóżku, tylko że stoi za daleko od komputera, choć i na to są sposoby.
Potem jednak stwierdzam, że pójdę na część zajęć. Tylko że na nie też się spóźniam :-/

2 komentarze:

  1. Też przed samym wyjściem zawsze muszę jeszcze mnóstwo rzeczy zrobić... :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Też tak często mam! A nie daj Boże żebym miała wyjść na zajęcia razem ze współlokatorką - masakra! ;p
    Dziś znalazłam tego bloga i będe tu zaglądać :) Zapraszam też do mnie!
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń