Trzeba wiedzieć ile czego komu powiedzieć. Zabawnie brzmi, ale...
otwartość to cecha, która do niedawna charakteryzowała się w moim odczuciu nieograniczonością. Wydawało mi się, że otwartość to m.in. możliwość swobodnego opowiadania o sobie bez szczególnego stopniowania rzeczy na mniej i bardziej osobiste, tylko takie nieskrępowane pokazywanie siebie takim, jakim się jest i mówienie o swoich odczuciach, doświadczeniach, pragnieniach wszystkim tym, którzy chcą słuchać, którzy jakieś tam zaufanie wzbudzają lub może... może po prostu jeszcze go nie zawiedli, odrzucanie skorupy już w początkowych fazach znajomości, bo przecież są rzeczy, których nie mam potrzeby ukrywać. Wiem, otwartość to o wiele więcej, ale chciałabym przez moment skupić się na tym jej aspekcie, który każe mi być otwartą w mówieniu o sobie.
Okazuje się jednak, że cecha ta powinna mieć granice...
przede wszystkim ograniczone grono odbiorców informacji, które jednak powinny być postopniowane na skali prywatności, intymności. Nie mówi się o uczuciach i myślach każdemu, bo to dziedziny zarezerwowane dla tych, z którymi połączyła nas więź i to nie taka, która jeszcze nie została wystawiona na próby. Można ufać i fascynować się drugą osobą, wierzyć, że znalazło się bratnią duszę, a potem ta dusza ułoży z tych wszystkich osobistych informacji twór wymierzony przeciwko nam.
Kolejna rzecz... ludzie nie chcą słuchać o tym, co nas boli, oddalają się od dramatów i mają oczywiście prawo, ale paradoksem jest to, że właśnie wtedy my najbardziej potrzebujemy czyjejś obecności.
Kiedy jest nam dobrze... kiedy jest nam bardzo dobrze, to jest to tak samo niebezpieczne w mówieniu jak te dramaty, bo to rodzi zawiść.
Trudno mi pogodzić się z tym, że wszystko powinno być już na początku ograniczone z obu stron (dobrej i złej) dla równowagi i dopiero z czasem powinniśmy odkrywać co komu można powiedzieć, do jakiego stopnia wtajemniczenia w siebie go dopuścić.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz